Artykuły

Zjazd Absolwentów '87

19 stycznia 1987, otrzymałem od mojej wychowawczyni Pani mgr Jadwigi Żuraw list, w nim zaproszenie, zaproszenie na Zjazd mojej Szkoły - TŻŚ, z okazji 40 lecia jej istnienia.


19 stycznia 1987, otrzymałem od mojej wychowawczyni Pani mgr Jadwigi Żuraw list, w nim zaproszenie, zaproszenie na Zjazd mojej Szkoły - TŻŚ, z okazji 40 lecia jej istnienia. Szkołę ukończyłem w 1964r i od tego czasu, nie miałem z nią żadnego kontaktu żadnego, chociaż to blisko, bo z Opola do Wrocławia, to niepełne 100 km. Waham się z decyzją, jechać, nie jechać, nie wiem co robić, ale coś zrobić trzeba, przecież ktoś to zaproszenie wysłał, fatygował się, aby mnie odnaleźć, jest to kobieta, nie wypada nie pojechać, nie wypada odmówić.

Niezła impreza się szykuje, dzwonię do Mietka, kolegi z klasy, będzie raźniej - Mietek się waha, prosi o zwłokę, Edek z Nysy jest gotów jechać choćby zaraz. Rankiem 27 lutego, mój pociąg dojeżdża do Brzegu, widzę Edka jak stoi na peronie, wychylam się przez okno wagonu, zobaczył mnie, i wskakuje lekko jak piórko, te bez mała 120 kg żywej wagi, jak gdyby nic i cedzi bardzo cicho i flegmatycznie - czeeeeść Tadeeeusz.

Jedziemy do Wrocławia. Ustalamy - żadnych taryf, tramwaj nr 11 - jak za dawnych lat, przeżycia muszą być pełne. W szkole rojno i gwarno, jakieś stare te marynarze, ja pewnie wyglądam podobnie, korytarze niby te same, ale jakby węższe, a te chłopy jakieś obce, żadnych znajomych i nagle, cześć koniu!, jakiś wąsaty jegomość chwyta mnie w ramiona, jest wzruszony.
- Co ty Tadziu!, trupa nie poznałeś?
To z pewnością Stefan.
- Aleś ty się chłopie zmienił! Przecież ty w ogóle do trupa nie jesteś podobny! Czy jest jeszcze ktoś z naszych?
- Tak, przed chwilą widziałem się ze Staszkiem - ”Diabeł”, przyjechał wczoraj z Białegostoku.
- Mam do ciebie Stefciu prośbę, jak zobaczysz Diabła, to mnie do niego podprowadź i nic nie mów, jestem ciekaw czy go poznam, zrobisz to?
Nagle zobaczyłem Staszka na drugim końcu korytarza, on też spojrzał na mnie i mnie poznał, biegniemy do siebie, roztrącamy gąszcz kolegów, wpadamy sobie w objęcia i rozpoczynamy dziwny taniec, na okrągło, w podskokach, na środku korytarza.
- Stasiu!, aż z Białegostoku przyjechałeś, to dobrze, cieszę się, jest nas chyba czwórka, Mietek miał przyjechać samochodem, nic się Stasiu nie zmieniłeś!
- Przecież diabły się nie starzeją, bo są długowieczne - odpowiada Staszek z trudem zachowując powagę.
- Co robiłeś Stachu na drugim końcu korytarza?
- To już zapomniałeś, jak paliliśmy po kryjomu papierosy w kiblu?, często bywało, że w trojkę paliliśmy jednego, a jeszcze podchodził czwarty i prosił - daj się sztachnąć, chciałem sprawdzić, jak to po latach smakuje.
- No i co?
- Jak to co?, w kiblu smakuje jak dawniej, a może jeszcze lepiej, jak chcesz to sprawdzimy.
- Ładna z was kompania - wtrąca Stefan - łajno do łajna, to fajna ferajna.
- Zamknij pysk ty trupie, jesteś jak zwykle trupio złośliwy - przykrochmalił Staszek, aż zrobiło się cicho.

Ta dwójka, od początku, od pierwszej klasy, aż do matury zwalczała się w sposób wyjątkowo złośliwy i jak widać, nic się nie zmieniło, po tylu latach są dalej sobą.
Po tych czułościach, stajemy w dość długą kolejkę, aby się zameldować, każdy z nas otrzymuje broszurkę z opisem historii szkoły, po kilka pamiątek, jak również dokładny rozkład naszego dwudniowego pobytu - taki „mini plan lekcji”.
- Czy widział ktoś naszą Szprychę?, zapytałem po chwili, aby rozładować napięcie.
- Popatrz lepiej na plan lekcji, mamy z nią spotkanie w pracowni matematycznej - tym razem Edek powiedział to nieco żywiej – czeka nas jeszcze jedna lekcja matmy, panowie!

Wchodzimy na chwilę do pokoju, gdzie była nasza klas”VD”, ale w tym pomieszczeniu jest biuro ekonomiczno - księgowe, a naszej klasy nie ma. Nie ma klasy, nie ma ławek, nie ma tablicy, a tak chciało by się usiąść w tej mojej starej ławce. Panie pracujące w biurze są bardzo uprzejme, proponują kawę, starają się tłumaczyć, bo to nie ich wina, że pracują w naszej klasie.
- A która to klasa panowie?, czy to przypadkiem nie klasa „VD”? - pyta jedna z pań.
- A gdyby tak „VD”to co? - odpowiada Diabeł.
- Jak to co!, przecież to klasa największych rozrabiaków w historii szkoły, niektórzy nauczyciele modlili się przed wejściem na lekcję do tej klasy. A wy panowie na takich nie wyglądacie, chociaż kto wie, czasem pozory mylą.

- Ależ nie - odpowiadamy jak na komendę jednym głosem - „VD”to nie my.
Dalsza rozmowa się nie klei, nie mamy wspólnych tematów, to i dobrze, i po chwili wychodzimy z tego pomieszczenia z uczuciem smutku, smutku po naszej nieistniejącej klasie, niby taki mało znaczący drobiazg - a jednak.

Niezłe były z nas gagatki, pamiętam jak Michałowi - ”Kaczka”, ktoś zasznurował kamasze wojskowe elektrodą, wykonał tak koronkową robotę, że”Kaczka”chodził przez tydzień do szkoły w kapciach. Dopiero kowal Wojciechowski z warsztatów szkolnych, rozwiązał na kowadle ten uciążliwy problem.
- Pamiętacie panowie, jak ktoś przeniósł Słoniowi moskwicza na drugą stronę szkoły? - wtrącił Stefan - ustawił go tak, że nie można było nijak wyjechać, w dodatku ten obrzydliwy szczur w środku moskwicza, zrobił to chyba jakiś diabeł.
- No, no, tylko nie ja - oburzył się Staszek - „Diabeł” - sam przecież tego nie zrobiłem, było nas wtedy chyba piętnastu, ja do tej pory mam pietra, chociaż Słoń już nie żyje, nie był to moskwicz, lecz chyba P - 70.

Pietra mieliśmy wtedy wszyscy, podejrzenie padło oczywiście na naszą klasę, dyrektor Cieśla powołał specjalną KOMISJĘ ŚLEDCZĄ, która męczyła nas przez dwa dni. Nie wiele brakowało, by dyrektor rozwiązał naszą klasę. Nikt jednak pary nie puścił i sprawa ucichła. Słoń jednak przez dłuższy czas patrzył na nas podejrzliwie, aż ciarki przechodziły po plecach od tych jego spojrzeń.
Wchodzimy powoli do olbrzymiej, przepełnionej sali, z trudem odnajdujemy miejsca siedzące.

Po chwili, wchodzą sztandary naszej szkoły i ustawiają się rzędem. Następnie, kompania honorowa naszej szkoły ustawia się bezszelestnie, tworząc ze sztandarami jeden wspólny front. Podchodzi do mównicy dyrektor szkoły i w tym momencie, wychowawca Bogusław Korol, melduje kompanię honorową, gotową do uroczystego powitania.

Dyrektor prosi wszystkich o powstanie - po komendzie baczność! - orkiestra wojskowa gra hymn państwowy. Kompania stoi jak mur, chłopcy dobrani, wszystko lśni , mundury jak nowe. Spojrzałem na Edka, widzę łzy w jego oczach, cholera, ja z trudem powstrzymuję swoje, wzruszenie w zenicie, warto było przyjechać, dla tej jednej chwili.................warto.

Przemawia dyrektor, a ze mną dzieje się coś dziwnego, coś, co przywołuje wspomnienia z lat szkolnych, nie słyszę słów które padają z trybuny, słów powitania, zapadam w przecudny letarg. Przypominam, jak na rozkaz Ministra Żeglugi, nasza szkoła wystawiła kompanię honorową, na jakąś uroczystość do Warszawy. Na tą defiladę przygotowywał nas major Marian Wawrzyniak oraz major Władysław Krygowski, przez kilka tygodni ćwiczyliśmy na boisku chód w marszu na baczność, nam pękały zelówki, majorom zdzierały się gardła od wydawania komend. Z początkowej kompanii wybranych 150, do Warszawy pojechało około 100 dobrze przygotowanych kolegów. Defilowaliśmy przed Gomułką i Cyrankiewiczem, bili nam brawo, szliśmy ponoć tak ostro, że w jasny dzień widać było iskry pod naszymi butami. Defilowała również kadra nauczycielska, na czele z Dyrektorem Cieślą, szli przed nami, całość prowadził major Marian Wawrzyniak.

Jeszcze w tym dniu idziemy na potańcówkę, na płytę czerniakowską, do dziś pamiętam te gorące, pełne czaru uśmiechy warszawianek. W tym dniu podbiliśmy stolicę, wiele osób chce z nami rozmawiać. Jak to?, pytają, przecież we Wrocławiu nie ma morza, trudno im pojąć, że jesteśmy marynarzami żeglugi śródlądowej.

Następnego dnia przyjmował nas Minister Żeglugi i Gospodarki Wodnej i każdemu z nas osobiście dziękował a szkoła otrzymała potężną dotację na dalszy rozwój. W obie strony jechaliśmy autokarami rządowymi, spaliśmy na wiślanych statkach - koszarkach, a jedzenie było - bardziej niż wyśmienite. Z mojej klasy byliśmy w trojkę, Stefek Kawecki, Staszek Oksieńczuk, no i ja, nie chwaląc się - też tam byłem.

Jest coś dziwnego w tym moim śnie, w myślach, w tym przecudnym letargu, gdzie kłębią się zdarzenia, pojawia się dość dziwny rachunek sumienia i pytanie - czy nie można było inaczej? Jakiś żal za tym co minęło i już nie powróci, te wspaniale potańcówki w klubie na placu Gotwalda, studniówka i wreszcie matura.

Autor tekstu z.... któż to wie z kim?, po tylu latach....

Zamyśliłem się w tych moich wspomnieniach, już prawie nie żyję, wtem Edek wali mnie łokciem pod żebro.
- Może byś coś powiedział, popatrz, koledzy z innych klas coś mówią, powiedz coś od siebie w imieniu naszej klasy.
- Daj mi spokój Edziu, nie mam dziś nastroju.
- Właśnie widzę, że jesteś nieobecny, co ci jest?
- Wszystko w porządku Edziu, byłem przez moment gdzieś bardzo daleko, A, jednocześnie bardzo blisko, ale już wróciłem i jak widzisz jestem.
Część oficjalna powoli się kończy, sala pustoszeje, pozostają nieliczni aby dokończyć rozmowę.

Panie prof. - od prawej - Inglot /Małgosia/, Lichtig, Kędzierska.

Przy wyjściu gwar niesamowity, nic nie słychać, dopiero na dworze jakby ciszej, można zamienić parę słów. Rozpoznajemy kolegów z innych klas, i te ciągłe, przemiłe i serdeczne pytania - co robisz?, gdzie mieszkasz?, jak żyjesz?, jak ci się powodzi? Niektórzy przyjechali z żonami, jest spora grupa kolegów, którzy są oficerami marynarki wojennej. Podszedł do mnie Jurek Krutul, młodszy brat pani Jadwigi, wyższy oficer marynarki wojennej, który podczas uroczystości, dekorował sztandar naszej szkoły wysokim marynarskim odznaczeniem. Zamieniamy kilka słów i Jurek idzie dalej, aby jeszcze z kimś porozmawiać. Niektórych już niestety nie rozpoznaję, oni mnie także, dochodzi dopiero teraz Mietek, miał jakieś trudności komunikacyjne. Idziemy dość dużą grupą do stołówki na obiad, a później, na zaplanowaną lekcję matematyki, do pracowni matematycznej, do naszej wychowawczyni, pani profesor Jadwigi Żuraw - Krutul. Nazwiska Żuraw nie akceptujemy, udajemy że jesteśmy zazdrośni o męża naszej Pani i muszę przyznać, że nam to nieźle wychodzi - Diabeł w tym przoduje.

Pani Jadwiga przyszła z córką, przyniosła też usmażone przez siebie faworki, znalazło się wino, czekolada, cukierki, jest z nami komandor Wróblewski - sypie anegdotami jak z rękawa. Robi się wspaniała, kameralna atmosfera. Po małej chwili, wchodzi do pracowni uczeń. Pani Jadwiga wprowadza nas w temat i pisze na tablicy równanie, którego nie pamiętam, lecz sprowadzało się w uproszczeniu że 2 x 2 = 5. Uczeń, zapisuje kredą całą tablicę i w bardzo łatwy sposób udowadnia, że to prawda. Z kolei komandor, zadaje nam różnego rodzaju zagadki i stara się wprowadzić do lekcji matematyki jak najwięcej humoru i trzeba przyznać, że mu się to udaje, a lekcja przedłuża się do 2 godzin zegarowych i nikt nie czeka na dzwonek.

ALE!, ileż można siedzieć przy jednym winie! Robimy zrzutkę na wódkę i do internatu na dalszą lekcję matematyki, która trwa do rana, do ostatniej butelki. Teraz jesteśmy pewni na 100%, że matmę mamy w jednym paluszku.

Tylko dlaczego od tej olbrzymiej wiedzy, tak strasznie boli mnie głowa?
Bo moi drodzy chłopcy!, z nauką jest tak! - wyjaśnia pani Jadwiga, tuż przed wyjściem z pokoju - jeśli się ją wchłania z umiarem, to nawet duża ilość wiedzy nikomu nie zaszkodzi.
Święte słowa!, o rany!, łeb mi rozsadzi z nadmiaru wiedzy! - łóżko się groźnie przechyla, za chwilę wypadnę za burtę i się cholera utopię, ale kołysze!

A to wszystko przez panią Jadwigę, ponieważ nie pomogła i nie wypiła ani jednego kieliszka, tłumaczyła się, że jeszcze w harcerstwie ślubowała, że do końca życia ani jednej kropelki. No cóż, różnego rodzaju anomalia przecież się zdarzają.

Śpimy do południa, przydało by się jakieś piwo, aby utrwalić wiedzę zdobytą z takim mozołem podczas nocnego wykładu, chociaż jedno maleńkie piwko.

Zamiast piwka, obiad w stołówce i kompot, kompot .........wreszcie coś do picia.
Na balu absolwentów, otrzymaliśmy od naszego kolegi absolwenta 1957, ówczesnego dyrektora szkoły - Mariana Szwarca, znaczki absolwenckie, był to przemiły i uroczysty akcent Zjazdu 1987.
Bardzo zależało mi na rozmowie i chociaż jednym tańcu z panią Bogusią Kędzierską, uczyła naszą klasę budownictwa wodnego, zawdzięczam jej dużo, jej wykłady dały mi wiele.

Budownictwo wodne - czułe wspomnienia po latach.

Do dzisiaj nie jestem pewien, czy bardziej lubiłem budownictwo, czy też wykładowcę, mogę jednak stwierdzić, że jedno i drugie wyszło mi na dobre. Dzisiaj mam sposobność, aby z nią dłużej porozmawiać, ale gdzie tam!, wszechobecny Diabeł zaczął ją adorować, inni też chcą z nią tańczyć. Trzeba przyznać, że dziewczyna ma kondycję - tańczy jak szesnastolatka - polskie budownictwo wodne, to jednak klasa europejska.

Miecio Sokołowski w tańcu z p. Jadwigą, na drugim planie p. Kędzierska.

Nasza pani Jadwiga, co prawda uskarża się na ból biodra, lecz tańczy wspaniale. Nie musi też udowadniać, że ta czysto polska, z przeuroczego Podlasia matematyka, to klasa międzynarodowa. Wczoraj pokazała co potrafi, organizując popisową, niezapomniana lekcję matematyki - wielka szkoda że ostatnią.
Tadeusz Wydrych - „V D” 1959 - 1964
Opole marzec 1987 rok.


Udostępnij:

Apis 04.02.2013 2335 wyświetleń 0 komentarzy Drukuj



0 komentarzy

  • Żadne komentarze nie zostały dodane.


Dodaj lub popraw komentarz

Zaloguj się, aby napisać komentarz.
Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na nasze ustawienia prywatności i rozumiesz, że używamy plików cookies. Niektóre pliki cookie mogły już zostać ustawione.
Kliknij przycisk `Akceptuję`, aby ukryć ten pasek. Jeśli będziesz nadal korzystać z witryny bez podjęcia żadnych działań, założymy, że i tak zgadzasz się z naszą polityką prywatności.Przeczytaj informacje o używanych przez nas Cookies